Tytuł: "Kwiaty na poddaszu"
Autor: Virginia C. Andrews
Liczba stron: 384
Wydawnictwo: Świat Książki
Okładka: miękka
Wymiary: 12,5x18,7
"Wciągająca opowieść o rodzinnych tajemnicach i zakazanej miłości. Szczęśliwą z pozoru rodzinę Dollangangerów spotyka tragedia - w wypadku samochodowym ginie ojciec. Matka z czwórką dzieci zostaje bez środków do życia i wraca do swego rodzinnego domu. Niezwykle bogaci rodzice mieszkający w ogromnej posiadłości, wyrzekli się córki z powodu jej małżeństwa z bliskim krewnym, a narodzone z tego związku dzieci uważają za przeklęte. W tajemnicy przed dziadkiem rodzeństwo zostaje umieszczone na poddaszu, którego nigdy nie opuszcza. Dzieci żyją w ciągłym strachu, a odkrycie, jakiego dokonuje najstarszy brat, stawia rodzeństwo w obliczu nieuniknionej katastrofy." [Świat Książki]
Autor: Virginia C. Andrews
Liczba stron: 384
Wydawnictwo: Świat Książki
Okładka: miękka
Wymiary: 12,5x18,7
"Wciągająca opowieść o rodzinnych tajemnicach i zakazanej miłości. Szczęśliwą z pozoru rodzinę Dollangangerów spotyka tragedia - w wypadku samochodowym ginie ojciec. Matka z czwórką dzieci zostaje bez środków do życia i wraca do swego rodzinnego domu. Niezwykle bogaci rodzice mieszkający w ogromnej posiadłości, wyrzekli się córki z powodu jej małżeństwa z bliskim krewnym, a narodzone z tego związku dzieci uważają za przeklęte. W tajemnicy przed dziadkiem rodzeństwo zostaje umieszczone na poddaszu, którego nigdy nie opuszcza. Dzieci żyją w ciągłym strachu, a odkrycie, jakiego dokonuje najstarszy brat, stawia rodzeństwo w obliczu nieuniknionej katastrofy." [Świat Książki]
Pamiętam moment wielkiego "boom" - wszyscy czytają "Kwiaty na poddaszu"! Na blogach roiło się od recenzji i po prostu nie sposób było nie zwrócić uwagi na ten tytuł, ale Chomik powiedział sobie "eee, może innym razem". I uwaga, w końcu nadszedł ten "inny raz", bo okazało się, że książka doskonale pasuje do kilku wyzwań czytelniczych, w których staram się brać czynny udział ;)
Powiem tak. Zaczęłam czytać i po prostu przepadłam! Spotkałam się z wieloma zastrzeżeniami, co do języka, którym posługuje się autorka i wiecie co Wam powiem? Dla mnie to właśnie ten język był jednym z największych atutów powieści i nie pozwolił mi się od niej odebrać. To fakt, że może za dużo w nim było egzaltacji, podobnie jak w zachowaniach bohaterów, ale nie mnie oceniać sposób wyrażania się oraz zachowania osób, dla których nagle całym światem stało się... poddasze. Ponadto patrzę na to wszystko przez pryzmat Cathy (głównej bohaterki i jednocześnie narratorki), jako dorosłej osoby spisującej swoje wspomnienia, który to fakt istotnie wpłynął na moje nastawienie, a co za tym idzie i odbiór powieści. Dlatego też nie przeszkadzał mi w żadnym razie zarzucany przez innych sentymentalizm, czy też melodramatyzm. A może jest to też kwestia tłumacza? Uprzedzając pytanie, mój egzemplarz powieści został przełożony przez Panią Bożenę Wiercińską.
Historia uwięzionego rodzeństwa wzbudza w czytelniku mnóstwo emocji. Od współczucia, niedowierzania, irytacji, obrzydzenia, aż po złość. Przede wszystkim nie potrafiłam jednak zrozumieć matki dzieci (Corrine) oraz jej drastycznej przemiany. Zupełnie jakby nagle zapomniała dlaczego wcześniej uciekła z domu, do którego po latach powróciła, by tak naprawdę... dręczyć swoje dzieci, a wszystko dla... pieniędzy. Serio? Tej kobiecie po śmierci męża kompletnie odbiło! I wydaje mi się to, aż nazbyt nieprawdopodobne. Jeśli zaś chodzi o dzieci, to nie dziwie się, że długi czas ufały matce. W końcu znały ją kochającą i czułą, więc nie zakładały, że chciałaby je skrzywdzić. Jednakże powinny ocknąć się ze złudzeń duuużo dużo wcześniej i zwiewać przy pierwszej nadarzającej się okazji. Ale czy to nie wydaje się takie proste tylko wtedy, gdy jest się biernym obserwatorem i stoi się z boku wydarzeń? Co, gdybym ja albo Ty znalazł/a się w takiej sytuacji? Czy aby na pewno ta obiektywna racjonalność byłaby wtedy taka oczywista?
Jednak największy zarzut, jaki mam wobec tej książki, to nadmiernie wyeksponowany wątek kazirodztwa, dzięki któremu chyba w głównej mierze książka ta zyskała rozgłos. Zupełnie zbędny i budzący we mnie skrajny niesmak, bo nie uwierzę, że rodzeństwo, nawet zamknięte i odizolowane od świata na jakiś czas, posunęłoby się do czegoś takiego! A może jestem jakaś ograniczona i nie znam życia? W każdym bądź razie na dobrą sprawę, nie chodzi tu tylko o Cathy i Chrisa, ale i o związek ich rodziców oraz jakieś dziwne relacje między Corrine i jej synem, który nadmiernie idealizował okrutną matkę i zdawało mi się, że momentami pała do niej jakąś dziwną i niezrozumiałą fascynacją. Tak, czy siak, dużo w tej książce wypaczeń i patologii jak na mój spokojny i w miarę poukładany świat.
Sama nie wiem jak ocenić tę książkę, bo chociaż absurd goni absurd, to jednak "Kwiaty..." mają w sobie to "coś", co nie pozwala się od nich oderwać! Serio. I im bardziej się wkurzałam albo nie dowierzałam w opisywane wydarzenia, tym szybciej i zachłanniej czytałam, żeby dowiedzieć się co będzie dalej. Czy jest to książka dla każdego? Na pewno nie, ale zdecydowanie warto ją przeczytać.
Powiem tak. Zaczęłam czytać i po prostu przepadłam! Spotkałam się z wieloma zastrzeżeniami, co do języka, którym posługuje się autorka i wiecie co Wam powiem? Dla mnie to właśnie ten język był jednym z największych atutów powieści i nie pozwolił mi się od niej odebrać. To fakt, że może za dużo w nim było egzaltacji, podobnie jak w zachowaniach bohaterów, ale nie mnie oceniać sposób wyrażania się oraz zachowania osób, dla których nagle całym światem stało się... poddasze. Ponadto patrzę na to wszystko przez pryzmat Cathy (głównej bohaterki i jednocześnie narratorki), jako dorosłej osoby spisującej swoje wspomnienia, który to fakt istotnie wpłynął na moje nastawienie, a co za tym idzie i odbiór powieści. Dlatego też nie przeszkadzał mi w żadnym razie zarzucany przez innych sentymentalizm, czy też melodramatyzm. A może jest to też kwestia tłumacza? Uprzedzając pytanie, mój egzemplarz powieści został przełożony przez Panią Bożenę Wiercińską.
Historia uwięzionego rodzeństwa wzbudza w czytelniku mnóstwo emocji. Od współczucia, niedowierzania, irytacji, obrzydzenia, aż po złość. Przede wszystkim nie potrafiłam jednak zrozumieć matki dzieci (Corrine) oraz jej drastycznej przemiany. Zupełnie jakby nagle zapomniała dlaczego wcześniej uciekła z domu, do którego po latach powróciła, by tak naprawdę... dręczyć swoje dzieci, a wszystko dla... pieniędzy. Serio? Tej kobiecie po śmierci męża kompletnie odbiło! I wydaje mi się to, aż nazbyt nieprawdopodobne. Jeśli zaś chodzi o dzieci, to nie dziwie się, że długi czas ufały matce. W końcu znały ją kochającą i czułą, więc nie zakładały, że chciałaby je skrzywdzić. Jednakże powinny ocknąć się ze złudzeń duuużo dużo wcześniej i zwiewać przy pierwszej nadarzającej się okazji. Ale czy to nie wydaje się takie proste tylko wtedy, gdy jest się biernym obserwatorem i stoi się z boku wydarzeń? Co, gdybym ja albo Ty znalazł/a się w takiej sytuacji? Czy aby na pewno ta obiektywna racjonalność byłaby wtedy taka oczywista?
Jednak największy zarzut, jaki mam wobec tej książki, to nadmiernie wyeksponowany wątek kazirodztwa, dzięki któremu chyba w głównej mierze książka ta zyskała rozgłos. Zupełnie zbędny i budzący we mnie skrajny niesmak, bo nie uwierzę, że rodzeństwo, nawet zamknięte i odizolowane od świata na jakiś czas, posunęłoby się do czegoś takiego! A może jestem jakaś ograniczona i nie znam życia? W każdym bądź razie na dobrą sprawę, nie chodzi tu tylko o Cathy i Chrisa, ale i o związek ich rodziców oraz jakieś dziwne relacje między Corrine i jej synem, który nadmiernie idealizował okrutną matkę i zdawało mi się, że momentami pała do niej jakąś dziwną i niezrozumiałą fascynacją. Tak, czy siak, dużo w tej książce wypaczeń i patologii jak na mój spokojny i w miarę poukładany świat.
Sama nie wiem jak ocenić tę książkę, bo chociaż absurd goni absurd, to jednak "Kwiaty..." mają w sobie to "coś", co nie pozwala się od nich oderwać! Serio. I im bardziej się wkurzałam albo nie dowierzałam w opisywane wydarzenia, tym szybciej i zachłanniej czytałam, żeby dowiedzieć się co będzie dalej. Czy jest to książka dla każdego? Na pewno nie, ale zdecydowanie warto ją przeczytać.
Książkę przeczytałam w ramach wyzwań:
"Kwiaty..." mają w sobie to "coś", co nie pozwala się od nich oderwać! - dokładnie tak i dlatego też ja przeczytałam już te książkę dwa razy. :)
OdpowiedzUsuńZdecydowanie za jakiś czas mogłabym do niej wrócić ;) Na razie mam na uwadze kolejne tomy :D
UsuńCzytałam dwa razy. Zgadzam się z Tobą, że ta książka ma w sobie to "coś". Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuń/monweg
Widzę, że nie tylko ja dostrzegłam w "Kwiatach..." to "coś" ;)
UsuńJa jeszcze w tę historię byłam w stanie uwierzyć, ale dwie kolejne części moim zdaniem były jeszcze mniej wiarygodne...
OdpowiedzUsuńMówisz, że kolejne części są jeszcze bardziej niewiarygodne? Koniecznie muszę się o tym sama przekonać ;)
UsuńMam mieszane uczucia, ale ciekawość zwycięży i sięgnę po lekturę
OdpowiedzUsuńJa też długi czas się wahałam, ale nie żałuję, że po nią sięgnęłam ;)
UsuńNie czytałam, ale po licznych opiniach których się naczytałam, jak na razie przeszło mi na książkę ochota, może kiedyś.
OdpowiedzUsuńHehe, mnie swego czasu dopadło to samo - "przesycenie" książką z powodu zbyt licznych recenzji na blogach wywołało straszny dystans i niepewność. Mam jednak nadzieję, że kiedyś zdecydujesz się po nią sięgnąć ;)
UsuńCzytałam tę książkę z 10-12 lat temu z wypiekami na twarzy, ale teraz chyba nie byłabym już tak optymistycznie nastawiona, bo ten wątek kazirodczy już wtedy wydawał się nieprawdopodobny.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
O proszę! Ja 10 lat nie miałam zielonego pojęcia o istnieniu takich książek ;) Wiadomo też, że w młodym wieku literaturę odbiera się inaczej, niż jest się dorosłym, chociaż i od tej zasady zdarzają się wyjątki ;)
UsuńNie czytałam, od dawna mam ochotę, ale jest już tyle tomów, że zakup wszystkich to za duży wydatek...
OdpowiedzUsuńNa początku chciałam dokupić pozostałe, ale też stwierdziłam, że to za dużo. No i większość wieszczy, że dalej już tak dobrze nie jest, więc pozostaje biblioteka ;)
UsuńZapraszam po wyróżnienie :* http://vaylebyme.blogspot.com/2013/11/wrociam-i-dziekuje.html
OdpowiedzUsuńDziękuję i już zaraz zaglądam ;)
UsuńNie jestem pewna czy by mi się spodobała, ale trochę mnie zaciekawiłaś...
OdpowiedzUsuńCzytając różne recenzje, tak samo jak Ty miałam mieszane uczucia, ale jedno jest pewne: nigdy się nie dowiesz, jeśli sama nie przeczytasz. Ja nie żałuję ;)
UsuńUległam modzie na "Kwiaty..." jakiś czas temu i też zostałam wciągnięta przez lekturę. Wydaje mi się, że autorce raczej chodziło o kontrowersje niż realizm stąd wyolbrzymienie wątków. W kolejnych tomach z tym odrealnieniem wcale nie jest lepiej.
OdpowiedzUsuńJa też od razu wywęszyłam ten zabieg i myślę, że i bez tego tematu książka mogłaby być naprawdę dobra, chociaż na pewno nie zyskałaby takiej popularności. Jestem ciekawa, co też autorka wymyśliła w kolejnych tomach.
UsuńTwoja recenzja daje mi się do myślenia, bo na temat tej książki czytałam w zasadzie same pochwalne opinie. teraz taka chętna jej już jednak nie jestem.
OdpowiedzUsuńChciałabym przeczytać tą serię:)
OdpowiedzUsuń